Śladami Johna Bobera i Aleksandra von Humboldta.

W ciągu ostatnich lat do listy wakacyjnych celów naszych rodaków dołączyła Wenezuela. Większość z nas trafia na Margaritę, położoną u wybrzeża Wenezueli malowniczą wyspę o podzwrotnikowym klimacie, bujnej roślinności i pięknych plażach. Dla spragnionych kąpieli w ciepłym morzu pobyt w jednym z luksusowych i gwarnych hoteli może być dużą przyjemnością. Zwłaszcza, gdy skorzystamy ze zdobywającej coraz większą popularność w turystyce wypoczynkowej formuły all inclusive. I chociaż ostanie dziesięć dnia wakacji spędziłam także w ten sposób, w pamięci pozostała mi przede wszystkim pierwsza ich część, w której poznawałam tę część Wenezueli, do której większość turystów trafia bardzo rzadko.

Opracowanie koncepcji wycieczki pozostawiłam mężowi-ekonomiście, byłemu pilotowi wycieczek zagranicznych. W imię dzielenia obowiązków zgłosiłam jednocześnie gotowość prawnej obsługi wyjazdu i ... czekałam, co się wydarzy.

Zgodnie z planem wylądowaliśmy na Margaricie. Pierwsza niespodzianka była dość niemiła. Zgubił się bowiem nasz bagaż. Słabą pociechę stanowił fakt, że nie obciążało to granatowych barw naszego narodowego przewoźnika, ale żółte kolory linii lotniczych naszego sąsiada i sojusznika. W tej sytuacji błogosławieństwem okazały się, że w naszej wycieczce przewidzieliśmy dwa dni na aklimatyzację.

Spędziliśmy je na położonej kilkanaście mil od brzegów Margarity wyspie Coche, na którą można było dotrzeć jedynię szybką motorówką. Ta niewielka wyspa to ni mniej ni więcej tylko tytułowa bohaterka znanej książki Arkadego Fiedlera "Wyspa Robinsona". Próżno byłoby tam dzisiaj szukać dziewiczych lasów, w których na naszego nieco zamerykanizowana rodaka Johna Bobera i jego indiańskich przyjaciół czaił się groźny jaguar. Lasy zostały dawno wycięte, a wraz z nimi zabrakło i wody, która jest tam dostarczana podmorskim rurociągiem. Wyspa posiada jednak wspaniałe plaże porównywalne jedynie z Polinezją, wzdłuż których żerują chmary ptactwa, w tym pelikany. Jest tam także bez porównania spokojniej niż na Margaricie. W sam raz na aklimatyzację.

Trzeciego dnia ruszyliśmy na wyprawę. W większości była ona organizowana przez lokalne biuro podróży, ale do programu dodaliśmy także własne punkty, których, nie wiedzieć dlaczego, nie mogliśmy znaleźć w ofercie. Oprócz nas dwojga, grupę tworzyła pięcioosobowa rodzina holenderska oraz sześcioro Niemców. Nasz wenezuelski przewodnik miał na imię Martin i, jak widać, był bardzo przystojny.

Podróż odbywaliśmy autobusami, łodziami i samolotami. Wśród tych ostatnich były też maszyny znacznie starsze nie tylko ode mnie, co nie jest takie trudne, ale także od mojego męża. Pocieszaliśmy się jedynie, że były to popularne Dakoty będące samolotowym odpowiednikiem volkswagena garbusa.

Pierwszym bardzo ciekawym etapem podróży były leżące już na kontynencie jaskinie Guácharo. Została ona zbadana w końcu XVIII w. przez znanego niemieckiego podróżnika i przyrodnika A. von Humboldta. Słynie ona przede wszystkim ze swych mieszkańców - kilkunastu tysięcy ptaków tłuszczaków. Spędzają one całe życie w ciemnościach wylatując na żer w ciągu nocy.

Kolejnym etapem podróży była delta Orinoko. Dwie spędzone tam noce na zawsze pozostaną w pamięci. Nocowaliśmy w położnej w głębi lasu tropikalnego osadzie składającej się z domków pokrytych trzciną i postawionych na palach na jedną z tysiąca odnóg i kanałów tworzących deltę tej wspaniałej rzeki. Odgłosy, które budziły nas w głębi gorącej nocy trudno wręcz opisać.

Dzienne atrakcje pobytu w delcie Orinoko są również niezwykłe. To przede wszystkim wycieczki łodziami wśród gęstej pierwotnej roślinności i mrowia papug, wizyta w wiosce indiańskiej, połów piranii czy wreszcie kąpiel w środku rzeki. Warto zaznaczyć, że piranie wczuły się w rolę, jaką przypada im obsłudze turystów. Były całkowicie nieobecne w czasie realizacji ostatniego punktu programu.

Dalszy szlak naszej podróży prowadził do położonej na granicy z Brazylią miasta Santa Elena. Po krótkiej, iście turystycznej wizycie w tej ostatniej (zdjęcie na granicy, obiad, zakupy) ruszyliśmy jeepami w kierunku kolejnej atrakcji wenezuelskiej przyrody - Grand Sabana. Jest to ogromna, pagórkowata wyżyna, z której wyrastają tepui: ogromne zbudowane z piaskowca płaskowyże przypominające stożki ścięte na 1/5 swej wysokości. Jeżeli dodamy do tego liczne wodospady oraz prawie całkowity brak osad ludzkich, uzyskamy olbrzymi obszar dziewiczej przyrody, skłaniający do zadumy nad wspaniałością przyrody. Zwłaszcza, gdy z krawędzi tepui spoglądamy z w bezmiar Grand Sabana, chłodzimy się w wodospadzie czy brodzimy w lagunie o jaspisowym dnie.

Jednak nawet w takim krajobrazie dostrzegamy w końcu betonowy pas startowy, nad którym po godzinie oczekiwania ląduje samolot. Jego pojawienie się na tym bezludziu ma w sobie coś z cudu. Wokół pasa startowego nie ma bowiem żywej duszy. Brak też jakiejkolwiek zabudowy czy anten.

Mimo to samolot szczęśliwie startuje i kołując po drodze nad najwyższym wodospadem świata Salto Ángel, dolatuje do kolejnego cudu Wenezueli - Canaimy. Jest to dostępna tylko drogą powietrzną wieś indiańska leżąca nad rozlewiskiem rzeki Carrao zwanym Laguną Canaima. Dla mnie to jednak przede wszystkim kraina wodospadów. Na początku, wraz z całą grupą i przewodnikiem podziwiamy wodospad El Sapo (Żaby). Najpierw z łodzi, a następnie przechodząc po wąskiej półce skalnej pod samym wodospadem kilkadziesiąt centymetrów od ton spadającej z ogromnym hukiem wody. Tego nam jednak za mało i po pożegnaniu się z grupą odlatującą tego wieczoru na Margaritę i, już na własną rękę, zapisujemy się na całodzienną wycieczkę do Salto Ángel.

Wstajemy o czwartej rano i oddajemy się w ręce naszych przewodników i przewoźników. Wszyscy bez wyjątku są Indianami. Otrzymujemy fotogeniczne kamizelki, wsiadamy do kilku łodzi zbudowanych z jednego pnia drewna i wyposażonych w potężne silniki. Po godzinie spokojnej jazdy uświadamiamy sobie przyczynę, dla której biuro podróży nie włączyło tej wycieczki do swojego programu. Musiałoby zapłacić zbyt wysoką składkę ubezpieczeniową.

Płyniemy w górę coraz płytszej, coraz bardziej rwącej rzeki, pokonując liczne progi skalne, katarakty i zwężenia. Do niektórych progów podchodzimy po kilka razy. Czasami jest zbyt płytko, aby silnik mógł pracować. Wtedy dwaj płynący z nami Indianie skaczą do wody i wraz z roślejszymi i odważniejszymi uczestnikami wycieczki starają się przepchnąć łódź przez przeszkodę. Wymaga to niemałej odwagi i ryzyka. Stoją oni po pas w rwącej wodzie, czasami o metr, dwa od wyjących silników innych łodzi. Uświadamiam sobie nagle, że wszystkie raftingi, w których brałam dotąd udział mają się do tej eskapady jak osiedlowa huśtawka do rollercoastera. Nie dla wszystkich wyprawa kończy się pomyślnie. Jedna z siedmiu łodzi rozbija się, kilka osób jest solidnie potłuczonych, a wszyscy solidnie przemoczeni.

Około 11 docieramy do celu. Czeka nas jednak jeszcze ponad godzinny forsowny marsz pod górę wśród bujnej tropikalnej roślinności, olbrzymich pająków, kolibrów i ...huku samolotów krążących ponad wodospadem. W końcu stajemy na wąskiej półce skalnej i z odległości kilkuset metrów podziwiamy prawie kilometrowej długości strumień wody spadający z pokrytej bujną roślinnością skały. Po chwili znowu staje się niebezpiecznie. Na wąskiej, niczym nie zabezpieczonej półce jest nas po prostu zbyt dużo. Tylko cudem kończy się na jednej złamanej ręce. Pełni wrażeń schodzimy w dół i ruszamy w równie niebezpieczną drogę powrotną. Przed dziewiątą kompletnie zmoczona i przemarznięta ledwo trafiam pod gorący prysznic, a następnie nie mając nawet siły zjeść kolacji ląduję w łóżku, w którym natychmiast zaczynam śnić o następnej wyprawie.

mec. Anna Budnikowska

Artykuł opublikowany w "Gazecie Sądowej" nr 7-8, 2001